"Z 5 kurczakami i akordeonem" czyli nasze tereny w powojennej prasie niemieckiej.

   Koniec lat 40 i początek lat 50 to okres gdy wojenny kurz już dawno opadł. Miasta zamienione w gruzowiska powoli wracają do życia. Rozkwita życie społeczne i kulturalne. Ciągle pozostaje jednak niepewność co do sytuacji terytorialnej Prus Wschodnich i związane z tym poczucie "tymczasowości".
W dzisiejszym artykule chce przedstawić w jaki sposób Niemcy w powojennej prasie poświęconej społeczności byłych mieszkańców Prus Wschodnich i Zachodnich przedstawiali Polaków oraz aktualną sytuację gospodarczą i polityczną.
  Pierwsza gazeta dla wypędzonych z Prus Wschodnich pojawiła się 1 lutego 1949 roku. Nazwano ją „Wir Ostpreussen” („My, Wschodnioprusacy”). Gazeta ta była oficjalnym organem prasowym Ziomkostwa Prus Wschodnich, jednakże jej wydawanie zostało powierzone osobie prywatnej. Efektem tego był konflikt pomiędzy Ziomkostwem a owym prywatnym wydawcą. Z tego powodu Ziomkostwo postanowiło wydawać w pełni własną gazetę. Tak narodził się „Das Ostpreussenblatt”. Pierwszy numer ukazał się 5 marca 1950 roku. Przez kolejny rok obie gazety ostro ze sobą konkurowały. W końcu gazeta „Wir Ostpreussen” upadła. Stowarzyszenie Prus Wschodnich wygrało rywalizację o wschodniopruskiego czytelnika. Głównym motywem tej zaciekłej walki obu gazet były pieniądze. Szerokie grono tzw. wypędzonych zapewniało bowiem dobry zbyt dla gazety, przynoszący całkiem sowite profity. Przez całe lata Ziomkostwo Prus Wschodnich zarabiało na wydawaniu „Das Ostpreussenblatt” spore pieniądze, które pozwalały sfinansować jego działalność. Rzecznik Ziomkostwa Ottmar Schreiber zachęcał do kupowania „Das Ostpreussenblatt” wskazując na jego łamach, że „każdy mieszkaniec Prus Wschodnich poprze bezpośrednio pracę swojego ziomkostwa, jeśli zamówi „Das Ostpreussenblatt” i będzie werbował rodaków do jego czytania”. Dalej Schreiber dodawał: Drogowskazem na naszej drodze powinno być hasło: „Gorąca miłość do naszej ojczyzny i wiecznie żywa nadzieja na jej odzyskanie.
 Ukazująca się co tydzień gazeta „Das Ostpreussenblatt” szybko się rozwijała. Nakład pierwszych numerów wynosił 60 tysięcy egzemplarzy. W 1953 roku było to już 100 tysięcy egzemplarzy a w 1959 roku 127 tysięcy. Od połowy lat 60. widoczny jest spadek nakładu „Das Ostpreussenblatt”, spowodowany głównie wymieraniem dawnych Wschodnioprusaków. W 1968 roku gazeta miała nakład 92 tysięcy egzemplarzy, w 1976 roku 60 tysięcy egzemplarzy a w 1984 roku już tylko 45 tysięcy. W 2003 roku „Das Ostpreussenblatt” zmieniła nazwę na „Preussische Allgemeine Zeitung” i zgodnie z nowym tytułem nie jest skierowana już tylko i wyłącznie do dawnych mieszkańców Prus Wschodnich.
   Członkowie ziomkostw doskonale się orientowali w sytuacji politycznej w Polsce. Prasa polska, radio i telewizja dostarczały redakcji cennych materiałów w celu szlakowania Polaków. Redaktorzy skwapliwie przedrukowywali wszystkie złe wiadomości z Polski, utwierdzając czytelników w przekonaniu, że państwo polskie nie radzi sobie z zagospodarowaniem ziem odebranych Niemcom. Kształtując opinię, tygodnik popadał w stereotypy, które umacniały się w świadomości Niemców.
 Poniżej zamieszczam wycinki i artykuły z gazet Ostpreußen-Warte i Ostpreussenblatt.

Ostpreußen-Warte, numer 1 z stycznia 1960 roku.




"Dzisiejszy Riesenburg. Dla kogoś, kto dziś przyjeżdża do tego miasta, wygląda ono tak, jakby umarło w nim życie. Ogromne pole gruzów, z którego wyrastają ruiny kościoła Luterańskiego, daje jednak schronienie niemieckim rodzinom, które zarabiają tam na skromny chleb zbierając zioła lecznicze."

Ostpreußen-Warte, numer 10 z października 1958
Tytuł artykułu: Prusy Południowo-Wschodnie dalej zagrożone bagnami, alarmujące doniesienia z Polski - Liczne miejscowości wykazują "ukrytą powódź"

  "Ojczyzna Olsztyńska jest nadal w stanie alarmu" - czytamy we wstępie do raportu warszawskiej gazety związkowej "Glos Pracy" na temat postępującego zabagnienia nisko położonych terenów całego administrowanego przez Polskę południowego obszaru Prus Wschodnich od miasta Prabuty na zachodzie do Węgorzewa, na wschodzie "województwa" Olsztyńskiego.
  W polskim raporcie podkreślono, że w miastach Prabuty, Susz, Iława, Orneta, Braniewo, Pasłęk, Szczytno, Pisz, Morąg, Węgorzewo oraz w innych miejscowościach południowych Prus Wschodnich licznym domom grozi zawalenie się "w każdej chwili", ponieważ fundamenty budynków zostały podmyte w wyniku ogólnego podniesienia się poziomu wód gruntowych. Skutki "powodzi utajonej" stają się odczuwalne w całych dzielnicach miasta. Od lat piwnice są pod wodą, a każda próba wypompowania wody tylko pogłębia niebezpieczeństwo zawalenia.
 Wyraźnie zaznaczono, że "rozwiązanie problemu utajonej powodzi" miast wschodniopruskich napotyka na szczególne trudności, ponieważ "przedwojenne plany miejskich urządzeń odwadniających zostały całkowicie utracone". Dopiero teraz polska "Administracja Wojewódzka" w Olsztynie udostępniła 2,5 miliona złotych, które mają być przeznaczone na przerysowanie tych planów i rysunków urządzeń kanalizacyjnych w ośmiu szczególnie zagrożonych miejscowościach oraz na podjęcie najpilniejszych działań ochronnych.
  Według polskiego raportu sytuacja w powiecie Szczycieńskim oraz na obszarze pomiędzy Piszem a Węgorzewem jest "katastrofalna". W powiecie Szczycieńskim należałoby w trybie pilnym przeprowadzić szeroko zakrojone prace regulacyjne na ciekach wodnych i jeziorach w odległości do 14 kilometrów od centrum miasta. We wschodniej części "województwa" Olsztyńskiego należałoby jak najszybciej uporządkować całe pojezierze i jego dopływy od jeziora Śniardwy, Niegocin i Dargin do jeziora Mamry, łącznie z uregulowaniem rzeki Węgorapa. Jak zauważa "Glos Pracy", koszt tych wszystkich prac mających na celu zwalczanie "powodzi utajonej" jest tak wysoki, że nikt jeszcze nie dokonał dokładniejszych obliczeń. Warunki są tak niepokojące, że jest to "problem o dużym znaczeniu".
    Z relacji gazety "Glos Olszyński", wydawanej w Olsztynie, wynika, że na przykład w powiecie Giżyckim duże obszary gruntów rolnych są stale zalewane. Gazeta Polska szacuje powierzchnię zalanych łąk w samym powiecie Mrągowo na 1500 ha, w powiecie Staświny koło Giżycka nawet na 5000 ha, a w rejonie Szymonka na 1800 ha. Spowodowałoby to ogromne straty, sięgające wielu milionów złotych dla samych tylko majątków państwowych. Bezwzględnie konieczne jest obniżenie poziomu wody w mazurskich jeziorach o pół metra.
   Największe zaległości miało "województwo" wrocławskie, które wykonało tylko 7,2 procent robót budowlanych i remontowych zaplanowanych na rok 1958, a następnie "województwo" szczecińskie z 8,7 procentami. Olsztyńskie - 9 procent, Opolskie - 12,5 procent i Zielona Góra - 13,2 procent (dane te dotyczą stanu na dzień 01.07. br.). Jako główne powody "niewykonania planu" podano brak kredytów i brak niektórych materiałów budowlanych.

Ostpreußen-Warte, numer 04 z kwietnia 1956
Rubryka "Wiadomości z Kraju"

Prabuty (Prusy Zachodnie)
    Dawne sanatorium i dom starców służy obecnie jako sanatorium dla chorych na płuca. Wśród personelu jest kilka kobiet i dziewcząt.

Ostpreußenblatt, numer 10 z 8 marca 1958
Rubryka "Poszukiwani"

   Ludwig Ostrowski , urodzony 26 marca 1871 r. w Hartenstein. Opuścił Prabuty w Prusach Zachodnich w kierunku Pomorza 22 stycznia 1945 r., Od tego czasu nie ma po nim śladu.
   Hermann Krieger , ur. 15 listopada 1868 r., Albertine Krieger , ur. 29 marca 1870 r., Marta Krieger , ur. 6 czerwca 1901 r. , Reinhold Krieger , ur. 8 marca 1936 r., wszyscy z Raudensee. Opuścili Prabuty w Prusach Zachodnich w kierunku Pomorza 22 stycznia 1945 r. I od tamtej pory nie ma po nich śladu.

Dodam od siebie że prawie wszyscy mieszkańcy Prabut, opuścili miasto 21 stycznia 1945r.

Ostpreussenblatt, numer 14 z 15.05.1952
Tytuł artykułu: "Z 5 kurczakami i akordeonem, Przesiedlenie Polaków do Prus Wschodnich"

    Sposób, w jaki polska prasa popularna usiłuje nakłonić polskich chłopów do przesiedlenia się na niemieckie tereny wschodnie po drugiej stronie Odry i Nysy, ilustruje pewien znamienny przykład, opublikowany niedawno w warszawskiej gazecie "Życie Warszawy". Z raportu jasno wynika, że intencją jest zachęcenie do przesiedlenia się poprzez wskazanie murowanych budynków i dotacji państwowych oraz przeciwstawienie im złych warunków panujących w obecnej rodzinnej wiosce.
W sprawozdaniu czytamy tłumaczenie:
    W Obrzynowie w powiecie Susz znajduje się mały murowany domek: w nim kuchnia kaflowa, salon, spiżarnia i łazienka. kuchnia, salon, spiżarnia. Pod tym samym dachem warsztat, stajnia, obora dla młodych zwierząt, chlew. Nawet dach jest zdrowy, a w salonie jest piec. Posiada dziesięć hektarów ugorów. Ugór, grunty orne, które leżały odłogiem przez siedem lat.
W tym domu zamieszkał Jan z powiatu lubelskiego. Jako inwentarz przywozi z domu dwa konie, z których jeden został już zakupiony na koszt państwa, ciężarną krowę, jagnię, świnię i pięć kurczaków. Na jego rzeczy osobiste składają się dwie przedpotopowe walizki z artykułami gospodarstwa domowego, tzw. łóżko, z których drugie rozpadło się w czasie transportu, oraz akordeon. To wszystko dla pięcioosobowej rodziny, której nie starczało nawet na wełnianą sukienkę i własne ubranie. W cienkiej sukience i męskiej kurtce wyruszają w trzydniową podróż bydlęcym wagonem z Lublina do stacji w Prabutach, od którego ich nowy dom oddalony jest o kilka kilometrów.
    W Lublinie rodzina Jana zostawia drewniany dom do połowy owinięty słomą dla ochrony przed zimnem, którego jedno pomieszczenie o powierzchni 16 metrów kwadratowych służyło za kuchnię i mieszkanie dla dziesięciu osób: "Jest ciasno, brudno, zimno, wilgotno. Wokół domu nie ma ani ogrodu, ani płotu, na horyzoncie nie widać lasu, a drewno na opał to w tych stronach rzadkość." Skromne trzy akry ziemi i okazjonalne granie na weselach zapewniały mu utrzymanie.
    Państwo zapewniło mu bezpłatne przejazdy na cele rozpoznawcze, 2100 zł na zakup konia, 450 zł na utrzymanie od momentu pierwszego pojawienia się aż do pierwszych zbiorów. Lokalna rada narodowa nie dba o nowych osadników. Ale państwo głosi: "Na mazurskiej ziemi naszych przodków czekamy na kolejnych rolników. Trzeba pomóc tej ziemi, aby znów produkowała chleb i dobrobyt".

Ostpreußenblatt, numer 45 z 05.11.1955
Rubryka "Poszukiwani"

    Po dziesięciu latach bezskutecznego oczekiwania, wspominam w ciszy mojego niezapomnianego męża, naszego dobrego Papę...
    Szwagier, wuj i teść Otto Serwatka, urodzony w dniu 12.09.1899 r. w Listowojach (ob. Rosja), Prusy Wschodnie. Zaginiony od marca 1945 r. w drodze z Kwidzyna do Prabut. Kto wie coś o jego losie? W cichej pamięci: Pani Lina Serwatka, z domu Basenau wraz z dziećmi i wszystkimi krewnymi, Lermontowo, powiat Tschernjachowsk, Prusy Wschodnie, obecnie Hohensolms 33, Wetzlar, Górna Hesja.

Ostpreußen-Warte, numer 07 z Lipca 1960
Tytuł artykułu: Zmarł "grzybowy profesor" Franz Pohl

     W dniu 10 czerwca zmarł w Herne w wieku 78 lat po długiej chorobie Franz Pohl, emerytowany nauczyciel. Franz Pohl, pochodzący z Licza, powiat Kwidzyn, Prusy Zachodnie, uczęszczał do kolegium nauczycielskiego w Grudziądzu, a następnie pracował jako młody nauczyciel na Kaszubach. Od 1914 r. aż do wydalenia z ojczyzny w 1945 r. pracował w szkole miejskiej w Prabutach w Prusach Zachodnich i uczył religii katolickiej w okolicznych wioskach. Od 1945 r. do emerytury pracował jako nauczyciel i wychowawca w Herne/Westfalii.
   Rodzina Pohlów miała zawsze gościnny dom, a Franz Pohl był szczególnie dobrym graczem w skata, który nauczył tej sztuki swoich licznych synów i zięciów. Jako botanik i grzyboznawca był znany daleko poza Herne. Dlatego też zarząd miasta Herne powierzył mu kontrolę stoisk z grzybami w dni targowe, którą to pracę znany w mieście "profesor grzybów" wykonywał wzorowo przez wiele lat, aż do momentu, gdy zaburzenia krążenia i udar mózgu przykuły go do łóżka chorego. Po wojnie dziewięcioro jego dzieci znalazło u niego schronienie w Sodingen koło Herne, a gdy wszystkie założyły już własne rodziny, na cztery tygodnie przed śmiercią został ściągnięty do swoich dzieci do Kierspe w Sauerlandzie, gdzie miał nadzieję odzyskać siły na zdrowym powietrzu. Ale teraz kolejny wylew zabrał go, nie zobaczywszy już swojej ukochanej ojczyzny. W otoczeniu gór i szumiących lasów znalazł miejsce spoczynku w Kierspe w Sauerlandzie, który przypomina jego zachodnio-pruską ojczyznę, którą tak bardzo kochał. A. Mischke

Ostpreußen-Warte, numer 09 z września 1960
Tytuł artykułu: "Dlaczego domy w Prusach Południowo-Wschodnich popadają w ruinę. Radio Gdańsk dostarcza ciekawych spostrzeżeń - Rozczarowanie i odrzucenie - Polityka totalnej wyprzedaży."

    Oczywiście, nawet etatowi polscy propagandyści zauważają, że w południowych Prusach Wschodnich dzieje się wiele złego i że jest tam niezliczona ilość problemów. Od czasu do czasu staje się to nawet zbyt wyraźne dla tych "koloryzatorów" i oddają oni wtedy honor prawdzie. Tak właśnie stało się w Radiu Gdańsk, gdzie podjęto niebezpieczne przedsięwzięcie: zespół reporterów otrzymał zadanie sprawdzenia, dlaczego tysiące domów w Prusach Wschodnich popada w ruinę.
    "Jak można wyjaśnić ten fenomen?" - pytali dziennikarze. Choć raz postąpili słusznie, rozpoczynając śledztwo kilka kilometrów od dawnej granicy Prus Wschodnich z Polską. Tam zetknęli się z obrazem, który od lat opisywali nam wszyscy odwiedzający ojczyznę: na terenach centralnej Polski widać uprawne pola, czyste wsie, a nawet nowe budynki. Jeśli jednak przekroczy się granicę Prus Wschodnich, to po drugiej stronie można znaleźć symptomatyczne dowody braku entuzjazmu polskich osadników: wyplewione pola lub zachwaszczone nieużytki, tylko częściowo zasiedlone i niszczejące wsie, rozbiórki zamiast budowy.
    Reporterów Radia Gdańsk szczególnie interesowała następująca kwestia: czym kierowali się polscy osadnicy, że pozostawione im domy w Prusach Wschodnich zawaliły im się na głowy? Dlaczego dorośli ludzie, którzy w Polsce nie wykazują żadnych negatywnych ekstrawagancji, tutaj zachowują się w tak na wskroś perwersyjny sposób? Cóż, my, wypędzeni, od dawna znamy odpowiedź na te pytania. A jednak warto przyjrzeć się zasadności odpowiedzi znalezionych przez Radio Gdańsk. Gdańsk miał gotowe dwie główne odpowiedzi: po pierwsze, są bardzo realne powody materialne, a po drugie, są motywy psychologiczne.
    Przyjrzyjmy się przyczynom materialnym. Radiostacja podaje na ten temat niezwykle odkrywcze informacje: "Rozmawialiśmy z osadnikiem Romanem Z. w Sztumskiej Wsi (gmina Sztum). Przyjechał tu trzy lata temu. W tym czasie zamieszkał w domu, który został wybudowany w 1934 roku. Tak więc bardzo trwały dom z masywnym budynkiem stajni. Osadnik Roman opuści Sztumską Wieś w tym roku po żniwach i przeniesie się do Skępego (powiat włocławski, centralna Polska). Na pierwszy rzut oka można to zrozumieć. Ponieważ Roman nie mieszka już w domu w Sztumskiej Wsi, ale w stajni. Stajnię podzielił na dwie części. W jednej połowie mieszka z rodziną, w drugiej jest bydło. Dom? Cóż, jest całkowicie zniszczony. A z resztek usunięto wszystko, co może być ponownie użyte. Na przykład, aby zbudować nowy dom w Skepe... Oczywiście nie słyszy się tego od Romana, a jedynie od zazdrosnych mieszkańców wsi, którzy jeszcze nie są tak daleko w rozwoju jak Roman Z.
    Ale to nie wszystko! O nie! Ludzie tacy jak Roman nie robią tego tak tanim kosztem, po prostu burząc dom i wysyłając materiał do centralnego województwa w Polsce. Nie, ludzie tacy jak Roman są o wiele bardziej niebezpieczni! Gdy samowolnie dopuścił do tego, by dom popadł w ruinę i sam się do tego przyczynił, Roman natychmiast skontaktował się z władzami. Prosił kolejno o pieniądze i materiały na remont rozpadającego się budynku. W ciągu trzech lat, dwie z tych próśb zostały rozpatrzone pozytywnie przez nieudolne władze. Roman dostał pieniądze i materiały. Ale dom nadal się rozpadał! Dlaczego? Ponieważ, oczywiście, Roman wykorzystał otrzymane pieniądze i materiały do budowy swojego nowego domu w Skępem.... Kiedy wiedział, że nie dostanie już więcej pieniędzy od władz, rozpoczął prawdziwą rozbiórkę domu w Sztumskiej Wsi. Teraz podsumujmy "osiedlenie" pana Z.
    Dostał zwyczajowe kredyty na rozpoczęcie działalności w formie gotówki, kredytu i środków trwałych. Ponadto, zwolnienie z podatku i zwolnienie z dostaw. W zamian za to Z. zniszczył stabilny dom i dwukrotnie wyłudził na siebie wysokie kredyty remontowe. Wszystko to wykorzystał do zbudowania - jak to określił - odpornej na kryzys egzystencji w Skepe! W Sztumskiej Wsi uprawiał tylko tyle ziemi, ile było mu absolutnie niezbędne do wyżywienia rodziny. Resztę pozostawił nieuprawianą przez te trzy lata. W ten sposób "osadnik" Z. zniszczył w ciągu trzech lat istniejącą gospodarkę chłopską w Prusach Wschodnich i stworzył na jej miejsce w Polsce Środkowej nowy byt, który jest tam zupełnie zbędny i nie ma żadnego znaczenia gospodarczego - chyba że negatywnego. Wyrządził on więcej szkody naszemu rozwojowi w Prusach Wschodnich niż złośliwy przestępca.
    Ale to jeszcze nie koniec naszego rozliczenia. Bardzo przykro to mówić, ale tak jest: według ludzkiego osądu Romanowi Z. nic się nie stanie! Zanim władze zorientują się, co tu jest grane, Z. już dawno nie będzie. I nie musimy nic mówić o szybkości działania biurokracji. Sądząc po wszystkich naszych doświadczeniach, ten występ też na nic się nie przyda. Rozpatrzenie sprawy przez władze Sztumu potrwają kilka tygodni. A w ciągu tych tygodni Roman Z. zniknie na dobre.
    Właściwie można się tylko zgodzić z władzami! Po co takie zamieszanie w tej sprawie, skoro na zachodzie aż roi się od takich ludzi jak Roman Z.! Metoda stosowana przez Z. jest obecnie najbardziej popularna i obiecująca. Została już zastosowana kilka tysięcy razy i będzie stosowana nadal. Po prostu się o tym nie mówi! Natomiast wyniki tej metody można zobaczyć w każdej wsi i miasteczku województwa Olsztyńskiego, Białostockiego i Gdańskiego, o ile chodzi o miejscowości, które zostały zwrócone Polsce w 1945 r. (czyli chodzi o całe Prusy Południowo-Wschodnie, które były pod polską administracją).
    Ludzie rzadko burzą domy, bo są wandalami. Zwykle mają ku temu bardzo wiarygodny powód: albo kojarzą to z korzyściami materialnymi, albo niszczą swoje domy, bo nie czują się tu dobrze i chcą wyjechać.

Ostpreußen-Warte, numer 11 z listopada 1958
Tytuł artykułu: „Stale malejący kapitał kulturowy”

    Polski raport o postępującej degradacji zabytków kultury w administrowanych przez Polskę południowych Prusach Wschodnich stwierdza, że zjawisko to należy określić jako "ciągły zanik kapitału kulturowego". Czas stopniowo niszczył zabytkowe budynki, a konserwator nie miał wystarczających środków na zabezpieczenie ich przed dalszym rozpadem. Tylko w zamku w Pieniężnie prowadzone są prace zapobiegające dalszemu niszczeniu. Odpowiednie prace przewidziano m.in. w Olsztynie, Kętrzynie i Prabutach. Przy tym wszystkim szczególnie ważne było jednak znalezienie "właściwych użytkowników" dla zabytków kultury.

Ostpreußen-Warte, numer 07 z Lipca 1959
Tytuł artykułu: "Migracja z małych miast trwa"

    Polska gazeta "Glos Olsztyński", wydawana w Olsztynie, skarży się, że małe miasteczka południowych Prus Wschodnich nadal "wyludniają się" z powodu braku lokalnego przemysłu. Wyjeżdżali z nich przede wszystkim ludzie młodzi, ale i starsi "często w poszukiwaniu pracy wyjeżdżali do innych miast lub nawet do innych województw". Z tego powodu problem aktywizacji małych miast jest szczególnie pilny. W tym kontekście "Glos Olsztyński" szczególnie zajmuje się sytuacją w Prabutach. Tutaj gruzy zostały uprzątnięte i jest to czyste miasteczko. Głównym zadaniem jest jednak odbudowa znajdującej się tam dawnej cukrowni i przeznaczenie budynków na cele przemysłowe.

Ostpreußenblatt, numer 46 z 17.11.1956
Tytuł artykułu: "Dzisiejsze Prusy Wschodnie" - Książka ilustrowana

    Ilustrowana książka "Das heutige Ostpreußen" (Dzisiejsze Prusy Wschodnie), wydana przez Aufstieg-Verlag, Monachium 23, stanowi przyczynek do pytania, jak wyglądają dzisiejsze Prusy Wschodnie. Spośród 91 fotografii 34 znajdują się w Prusach Zachodnich (Malbork, Sztum, Dzierzgoń, Kwidzyn, Prabuty, Susz, Elbląg), natomiast 57 wykonano w miastach i miasteczkach w okupowanych przez Polaków w Prusach Wschodnich.
    Zachodnioniemiecki fotoreporter, Willi Michael Beutel, przemierzył tę część naszej ojczyzny w czerwcu 1956 roku, a o tym, co zobaczył, pisze we wstępie i relacjonuje na zdjęciach, które uzupełnione są jeszcze kilkoma ujęciami, a których przesłanie skutecznie podkreślają zestawienia z ujęciami z naszych czasów. W coraz to nowych odmianach widzimy, jak bardzo zniszczone jest to czy inne miasto, jak opustoszałe są prawie wszędzie ulice; tu charakterystyczny dla całości jest skąpy wóz drabiniasty na skraju zniszczonego rynku, tam ludzie tłoczący się wokół kilku stołów handlowych pod gołym niebem. Tylko z rzadka, jak w Morągu, udaje się pokazać coś z odbudowy. Fotografie te dobitnie ilustrują fakt, który same polskie gazety podają obecnie w artykułach z wieloma szczegółami, że nasze wschodniopruskie miasta - z rzadkimi wyjątkami, jak Olsztyn - niszczeją; wiadomo przecież, do jakiego stopnia musiały służyć jako "dostawcy cegieł".
    W ten sposób zdjęcia te są również swoistym oskarżeniem przeciwko grabieży naszej ojczyzny, oskarżeniem, które nabiera jeszcze większej wagi dzięki przedmowie napisanej przez dr Gille, rzecznika naszego ziomkostwa, w której wyjaśnia on, że szczególnie dzisiaj, gdy krajobraz, miasta i wsie są zrujnowane, duchowe dziedzictwo Prus Wschodnich ma szczególne znaczenie, i w której stwierdza dalej, że ta ilustrowana książka powinna być przypomnieniem nie tylko dla wypędzonych Prus Wschodnich, ale dla najszerszych kręgów całego narodu niemieckiego.

Udało mi się znaleźć w sieci 2 fotografie z tej pozycji:


Sztum



Sztum
Ostpreußenblatt, numer 03 z 25.01.1952
Tytuł artykułu:  "Wzorowa praca dla naszej ojczyzny"

    30 grudnia 1951 roku w Oker am Harz zmarł Christoph Kairies, emerytowany członek rady szkolnej, znany daleko poza granicami swojej ojczyzny.  Urodził się 23.04.1876 r. w Wersmininkai (Memel - Litwa). Po zdaniu wymaganych egzaminów nauczycielskich, w młodym wieku rozpoczął służbę w nadzorze szkolnym. W 1914 r. został mianowany radcą szkolnym w Prabutach (Prusy Zachodnie). W tym samym roku został powołany do służby wojskowej, w której spędził 4,5 roku, najpierw na froncie, a następnie jako radca regionalny i szef wydziału w Dowództwie Wschodnim. W 1919 r. został przeniesiony do Pilzna. Z tego stanowiska, jako szef wschodnioniemieckiej Służby Ojczyzny, przez czternaście lat oprócz swojej profesji zajmował się walką o germańskość granic. Pisał liczne memoriały na tematy wschodnie, wygłaszał wykłady na temat granicznego germanizmu na masowych wiecach w całej Rzeszy i przez radio. Za swoją owocną pracę został odznaczony Złotą Odznaką Honorową Wschodnioniemieckiej Służby Ojczyzny - rzadkie wyróżnienie. Poza tym był aktywny jako pisarz. Pisał na przykład podręczniki dla szkół. W 1933 r. Schulrat Kairies został przeniesiony do Nauen, a w 1938 r. przeszedł na emeryturę. W 1942 r. przeniósł się do Oker am Harz, Okertal 1, miasta będącego bramą do Gór Harzu. Jego niezłomna siła robocza nie dawała mu odpoczynku również tutaj i tymczasowo przejął nauczanie w gimnazjum dla dziewcząt w Goslar. Z miłości do ojczyzny i aby ulżyć niedoli swoich wypędzonych rodaków, założył w 1950 roku w Oker grupę Ziomkostwa Wschodnio i Zachodnio Pruskiego. Na czele tej grupy niestrudzenie pracował dla naszej ojczyzny i rodaków. W uznaniu zasług otrzymał w kwietniu 1951 roku z okazji złotej rocznicy ślubu Srebrną Odznakę Honorową Ziomkostwa Wschodnio i Zachodnio Pruskiego. Z powodów zdrowotnych musiał niestety przerwać rozpoczętą pracę. Po odejściu z zarządu został jednogłośnie mianowany honorowym prezesem na dorocznym walnym zgromadzeniu. Jego pracowite życie dobiegło końca. 2 stycznia 1952 r. został złożonym do grobu. Prawie wszyscy członkowie ziomkostwa oddali honory i złożyli ostatnie pozdrowienie staremu bohaterowi przy grobie daleko od domu. Zespół Ostland Singkreis z Oker zaśpiewał zmarłemu jego ulubioną pieśń "Land der dunklen Wälder". Jego następca, pierwszy prezes Waldemar Heinrich, uhonorował go jako wzorowego działacza na rzecz wolności Niemiec na Wschodzie. Wraz z nim odszedł z naszych szeregów drogi rodak, który jak mało kto znał i pracował dla naszej utraconej, tak ukochanej ojczyzny. Każdy, kto miał z nim do czynienia, natychmiast znajdował w nim nieograniczone zaufanie. Serce silnego bohatera przestało bić. W duchu naszego honorowego przewodniczącego chcemy nadal pracować i dążyć do celu. Na zawsze zachowamy o nim czcigodną pamięć.

Ostpreußenblatt, numer 24 z 25.08.1952
Tytuł artykułu: 80 urodziny Grafa Brünnecka

    1 września 1952 roku swoje 80. urodziny obchodzi były gubernator prowincji Prusy Wschodnie, dr h. c. Manfred Graf von Brünneck-Bellschwitz. My, Prusacy Wschodni, mamy wszelkie powody, aby wspominać go w tym dniu z wdzięcznością i szacunkiem. 
    Manfred von Brünneck urodził się w Suszu w wówczas jeszcze niepodzielonej prowincji Prusy jako syn Rolanda von Brünneck, starosty powiatu Suskiego i pana hrabiego Malborka. Pochodził z zasłużonej dla Prus rodziny, która urodziła państwu pruskiemu wielu zasłużonych ludzi. W tym miejscu należy przypomnieć jedynie generała Magnusa von Brünneck, który wraz z Yorckiem, Dohną i Heidemannem odegrał wiodącą rolę w powstaniu Prus Wschodnich w 1813 r. Manfred von Brünneck uczęszczał do "Wilhelmsgymnasium" w Królewcu. Studiował prawo i nauki polityczne, wstąpił jako praktykant do pruskiej służby administracyjnej i był zatrudniony jako asesor rządowy na różnych stanowiskach, m.in. w Hanowerze i Poznaniu, a w końcu w Górnym Prezydium w Królewcu. W 1907 r. został starostą powiatu królewieckiego. Mieszkańcy jego okręgu, którym szczególnie zależało na utrzymywaniu bezpośrednich kontaktów międzyludzkich, z wdzięcznością odczuwali jego serdeczną troskę o dobro okręgu i jego mieszkańców. Szczególną uwagę poświęcił problemom gospodarczym i społecznym, na które duży wpływ miało przestrzenne powiązanie powiatu z dużym miastem Królewcem, a których zlikwidowanie, zwłaszcza w okresie wojennej gospodarki żywnościowej, miało również duże znaczenie dla miasta. W 1916 r. został wybrany przez wschodniopruski Sejm Prowincjonalny jako następca radcy prymasowskiego von Berga, który został mianowany nadprezydentem, na stanowisko gubernatora prowincji. Na tym wybitnym stanowisku rozwinął bogatą działalność. Wraz z niezapomnianym hrabią Fritzem von Eulenburg-Prassen doprowadził do założenia Zakładów Prusy Wschodnie z udziałem Rządu Rzeszy i Rządu Krajowego, którego został przewodniczącym Rady Nadzorczej. Był to początek korzystnej elektryfikacji województwa. Za jego kadencji wybudowano Prowincjonalną Klinikę Kobiet i Szpital Położniczy w Wystruci (ob. Rosja) oraz Prowincjonalne Sanatorium i Dom Pomocy Społecznej w Prabutach, Muzeum Pruskie z cennymi skarbami prehistorycznymi zostało przejęte przez prowincję i przeniesione z powrotem do zamku w Królewcu. To tylko niektóre z jego działalności. 

Manfred von Brünneck
Manfred von Brünneck 

    
Również jako wojewoda, harmonijnie współpracował ze wszystkimi środowiskami bez względu na przynależność partyjną czy religijną. Cechę liberalną miał wspólną ze swoim dziadkiem, ministrem stanu Theodorem von Schön, który przez prawie dwie dekady był nadprezydentem prowincji Prusy. Na szczególną uwagę zasługuje wiodąca pozycja hrabiego Brünnecka w organizacji Heimatbund, szerokim stowarzyszeniu osób i organizacji o patriotycznych poglądach, utworzonym po niefortunnym zakończeniu I wojny światowej w celu odparcia polskich i bolszewickich dążeń do oderwania prowincji od Rzeszy. Wraz z naczelnym prezydentem von Batockim, komisarzem Rzeszy Winnigiem i generałem von Estorffem złamał zasady Rady Robotniczej i Żołnierskiej w Królewcu. 
    Pod koniec swojej 12-letniej kadencji odmówił reelekcji, aby przejąć zarząd nad rodzinnym majątkiem Bałoszyce koło Susza, który przypadł mu w udziale po śmierci brata. Od tego czasu żył tym obowiązkiem, z którym czuł się szczególnie związany przez swoje silne poczucie przynależności do ojczyzny. 
    W styczniu 1945 r. on również musiał udać się w gorzką drogę na obczyznę. Po pewnym czasie życia pod okupacją rosyjską, znalazł schronienie u krewnych we Frankonii. Ostatnio zamieszkał w Baden-Baden. Ciężko odczuwana strata ukochanej ojczyzny nie pozwoliła mu na zrezygnowanie. W grupie roboczej Göttinger i dzięki powiązaniom z grupą regionalną Baden-Wuerttemberg Związku Ziemskiego Ostpreußen pracuje dla nich do dziś. Czyny i sukcesy mogą jedynie nadać kolory obrazowi osobowości. Jeśli ma to być źródło inspiracji, to trzeba mieć świadomość wewnętrznych sił, które je napędzają. W przypadku hrabiego Brünnecka siły te są zakorzenione w silnej wierze religijnej, z której wyrosło silne moralne zobowiązanie wobec Boga, narodu i bliźnich, przenikające wszystkie jego myśli i działania.
    On, wielbiciel i uczeń Kanta, wiernie i niezachwianie podążał za prawem moralnym w swoim sercu przez wszystkie zmiany czasu. Dawni członkowie wschodniopruskiej administracji prowincjonalnej i związanych z nią dzięki jego kierownictwu prowincjonalnych instytucji ubezpieczeniowych mają jeszcze szczególny powód, aby uczcić jego 80. urodziny. W końcu jego osobowość odcisnęła piętno na ich pracy przez 12 lat. Jeśli, zgodnie z sentencją Goethego, którą lubił się posługiwać, najwyższym szczęściem dzieci ziemi jest osobowość, to hrabia Brünneck, gdy 1 września spojrzy wstecz na swoje długie i błogosławione życie, będzie mógł powiedzieć, że otrzymał to szczęście w najpiękniejszym znaczeniu: samemu być osobowością i poprzez nią oddziaływać na innych.
Zmarł 16 maja 1957 roku w Baden.

Na koniec coś nie koniecznie związanego z Prabutami, ponieważ relacja dotyczy Malborka, ale jest na tyle ciekawa że postanowiłem ją tutaj umieścić.

Ostpreußenblatt, numer 04 z 25.01.1958
Tytuł artykułu: Byłem w domu! Götz Kirchner opowiada o potajemnej wizycie w Malborku.

    Ta porywająca historia, opowiedziana przez dziewiętnastoletniego żeglarza Götza Kirchnera, będzie zapewne przez nas wszystkich czytana ze szczególnym przejęciem. Potrzeba było wiele odwagi, by zrobić to, co zrobił, i jeszcze czegoś: wielkiej miłości do rodzinnego miasta, które znał niemal tylko z mglistych wspomnień i relacji rodziców. Zastanawiam się, jakie uczucia by nami kierowały, gdybyśmy tak jak on mogli stanąć w ukryciu i bez zapowiedzi przed domem naszych rodziców?
    Jestem prawdziwym Malborczykiem ochrzczonym w "Wodach Nogatu", ale od ósmego roku życia musiałem spędzić młodość i lata szkolne w Bawarii. Pełna przygód ucieczka, kolejne lata nędzy i niedostatku zostały pokonane, ale nie miałem tak naprawdę pojęcia o swoim rodzinnym domu. To wszystko było tylko jak z bajki w moich najwcześniejszych wspomnieniach, a niektóre rzeczy mogłem sobie wyobrazić tylko dzięki okazjonalnym rozmowom ze starszymi.
    Chciałbym pewnego dnia zostać kapitanem w marynarce handlowej. Mam już za sobą pierwszy rok szkolenia na 900-tonowym frachtowcu. Rejsy po Morzu Północnym i Bałtyckim dały mi możliwość poznania portów w Anglii, Danii, Szwecji i Rosji. Ale pod koniec października wydarzyło się coś wyjątkowego: mieliśmy rozładować drewno ze Szwecji w porcie Gdańsk-Nowy Port! Zacząłem marzyć o spełnieniu mojej najskrytszej tęsknoty, która jest chyba w sercu każdego przesiedleńca: zobaczyć znowu moją ojczyznę i dom mojego ojca.
    W pewną październikową sobotę wpłynęliśmy do Nowego Portu. Za nami i przed nami było kilka niemieckich kabotażowców (niewielkie statki transportowe). Naprzeciwko nas zobaczyłem trzy polskie statki, z których dwa były niemieckimi frachtowcami, które zostały ładnie przemalowane na polską banderę. W porcie zacumowaliśmy jak zwykle przy ścianie nabrzeża. Dla mnie jednak nie było tak jak zazwyczaj, kiedy zawijaliśmy do nieznanego portu. Zupełnie nie miałem poczucia, że poznaję tu coś nowego, odmiennych ludzi, inne zwyczaje i krajobrazy. Z takimi całkowicie odczuciami stąpałem po ziemi tutaj, w Nowym Porcie. Niemiecka ziemia! Ukradziona, pod polską flagą!
    W niedzielę rano pozwolono nam zejść na ląd. Dostaliśmy Landschein (rodzaj przepustki), w którym między innymi było napisane, że w żadnym wypadku nie wolno nam opuszczać terenu Gdańska. Pojechałem linią 3 do Gdańska, aby zobaczyć pozostałości tego czcigodnego niemieckiego miasta hanzeatyckiego.
    Ale jak gdyby siła magnesu przyciągnęła mnie na dworzec kolejowy. Skoro już jesteś w Prusach Zachodnich - pomyślałem - to musisz skorzystać z okazji i pojechać do rodzinnego Malborka. Z bijącym sercem zażądałem więc biletu do "Malborka" (autor poprzednio używał niemieckiej nazwy Marienburg) i już po chwili siedziałem w pociągu, który składał się ze starych niemieckich wagonów typu D. W ogóle widziałem tylko niemieckie wagony kolejowe i tramwajowe, tyle że wszystkie miały wymalowanego polskiego orła. Pociąg ruszył, a ja patrzyłem na krajobraz Żuław Gdańskich jak we śnie. Wcześniej trudno mi było sobie to wszystko wyobrazić, bo byłem zbyt mały, by wszystko zapamiętać. Na widok rozległego terytorium z ogromnymi polami buraków cukrowych i bujnymi pastwiskami z bydłem o czarnym umaszczeniu, wszystko, o czym mówili mi rodzice, przypomniało mi się. Liczne pszczele domki przy każdym domu kolejarza wciąż stały tam jak dowód, że oto jest kraina "mlekiem i miodem płynąca".
    Z rozmyślań wyrywa mnie wejście konduktora. Mój wzrok najpierw pada na stary, bogaty mundur kolejowy. Jakże to wszystko jest niezmienione. Wtedy słyszę brak niemieckich dźwięków, a gdy patrzę w twarz polskiego konduktora, znów uderza mnie to dotkliwie.
    Na następnej stacji wsiada żołnierz, kładzie się w kącie i śpi, zresztą wszędzie są żołnierze. Bardzo powoli pociąg przejeżdża przez odbudowywany most na Wiśle. Na każdej stacji nie mogę się doczekać Malborka, a teraz za Wisłą już wiem: nadszedł czas!
    W oddali widać już miasto. Po stronie Nogatu zamek został odbudowany, ale brakuje wieży, a z dachu nie błyszczy już piękna mozaika z kolorowych dachówek. Z bliska widać jednak nieśmiałe próby ponownego umieszczenia płytek w kolorowej farbie. Przejeżdżamy przez most na rzece Nogat i mijamy park miejski, który wita nas pięknie obrośniętymi jesiennymi liśćmi. Następnie wjeżdżamy na stację. Jakby oszołomiony, wychodzę z pociągu na niemiecki peron, na który kiedyś wchodziliśmy bezpieczniej i swobodniej niż Polacy dzisiaj. W hali dworcowej na suficie zachowały się stare herby poszczególnych dzielnic.
    Gdy wyszedłem na zewnątrz, uderzył mnie świeży zapach buraków cukrowych, a mój wzrok padł na pracującą pełną parą fabrykę. Obok dworca znajduje się dawna poczta kolejowa i wieża ciśnień. Tu zatrzymuję się na dłuższą chwilę, bo naprzeciwko stoi - nasz dom! Piękny willowy dom moich rodziców, w którym mój ojciec przez lata praktykował jako lekarz. Tam z przodu ulicy, kiedy byłem małym chłopcem, bawiłem się w wysokiej trawie i było mi smutno, kiedy przyszedł ogrodnik i ją wykosił.

Autorowi chodzi zapewne o budynek przy ul. Dworcowej, gdzie obecnie znajduje się przychodnia Almed

    Obok drzwi wejściowych krzewy bzu zrzucają liście. Żelazna brama na podwórze jest przewrócona, druga brama i płot stoją. Jak łobuz skradam się przez podwórko, na którym wciąż stoi stary orzech włoski, mijam garaż i wchodzę do ogrodu. Jak urosły drzewa owocowe! Pamiętam jeszcze jak rodzice je sadzili. Na jednym z drzew wisi resztka jabłek. Przez chwilę się zastanawiam, po czym nie mogę się powstrzymać, żeby nie zabrać jednego i nie włożyć do kieszeni. Czy nie miałem do niego większego prawa niż chwilowy lokator domu? W każdym razie smakuje mi później lepiej niż jakiekolwiek jabłko, które kiedykolwiek w życiu jadłem.

 

Jak włamywacz wspinam się na drzewa i płoty, zaglądam do okien, by w każdym pokoju wyszperać coś, co znam jeszcze z czasów dzieciństwa.

    
Stoją tam jeszcze jak dawniej topola, grusza i krzew głogu. Na pamiątkę zrywam bratka rosnącego na nieco zarośniętej rabacie. Wtedy staję się coraz bardziej lekkomyślny, jakby wszystko tutaj miało dla mnie szczególną moc przyciągania. Wślizguję się na ganek i siadam na starej narożnej ławce, która zaprasza mnie do odpoczynku jak dawniej. Nie ma nic szczególnego w siedzeniu na ławce, ale dla mnie ten moment był szczególnie przejmujący i uroczysty.
    Ciekawe, czy polski doktor, który teraz mieszka w naszym domu, ma jeszcze nasze meble. Prawdopodobnie roztrwonił wiele z nich, aby móc wieść nędzne życie na ukradzionej własności. Ale na pewno ma jeszcze wyposażenie medyczne! Z tymi myślami słyszę zbliżające się głosy, podrywam się i za chwilę stoję na ulicy.
    Szybkimi krokami skierowałem się w stronę miasta, idąc wzdłuż ul. Kościuszki, wpatrując się między domy, które jeszcze się ostały. W sklepie mistrza rzeźnickiego Baera dostrzegam sklep z owocami. Żeby pozbyć się złotówek, kupuję kilka kilogramów owoców, bo jestem tu w tej chwili bogaczem: w Gdańsku wymieniłem 250 zł za 10 DM. To równowartość tego, co polski pracownik zarabia w ciągu jednej trzeciej miesiąca. Mój bilet kosztował tylko dwie marki.

Kino Capitol, ul. Kościuszki, koniec lat 40.
    Wszędzie widzę kioski, ale ich zawartość jest bardzo uboga. Jest wiele orzeszków z cukrową glazurą lub innymi wyrobami cukierniczymi. Podążam dalej w kierunku bramy garncarskiej, mijam Kapitol (nieistniejące już kino obok dawnego Pepco), gdzie obecnie wyświetlany jest komunistyczny film.

Jeden z kiosków w ówczesnym Malborku
    Teraz widzę też zamek, bo po zakończeniu walk widok stał się całkowicie przejrzysty (zburzona większość budynków). Altany całkowicie zniknęły, stary ratusz stoi tylko samotny i opuszczony między stertami cegieł i trawników. Z tej strony można również zobaczyć liczne ruiny zamku. Kaplica zamkowa i wieża zamkowa są całkowicie zniszczone. Po prawej stronie budynki należące do zamku aż do żłobka Schmidta rozpadły się i są bliskie zburzenia.

Zniszczony zamek w Malborku, 1945r.
    Właśnie przybyłem na zwiedzanie zamku. Pełen wściekłości na polski bełkot, z którego nic nie rozumiem, rozstaję się z grupą angielskich dżentelmenów, którym objaśnia się "polski zamek" i idę własną drogą. Najpierw dochodzę do Wielkiego Ratusza, potem przez cały zamek pnę się w górę i docieram do najwyższych murów. W wielu miejscach zachowały się niemieckie inskrypcje, malowidła i szafy ścienne oraz wiele eksponatów krzyżackich. W niektórych salach wystawione są fotokopie, apele z okresu głosowania, narodowosocjalistyczne ustawy spadkowe, wszystko w języku niemieckim.
    Z góry widać całe miasto z licznymi ubytkami w jego zabudowie. Dostrzegam tamtejsze tereny parkowe, a tam, za Nogatem, szeroką równinę żuławską. Przedmieścia są dobrze zachowane, został wybudowany most na Nogacie. To jest jak sen i czuję, że jest to dla mnie bezcenny dar, że mogę tu być i zobaczyć dom moich przodków.


Zniszczone stare miasto - w centrum "Stary Ratusz"

To samo miejsce. Z lewej strony "Stary Ratusz"
    Po drodze w dół, w kilku jasnych miejscach napisałem wiecznym piórem dużymi literami - "Marienburg jest niemiecki!".
   Na rynku mijam stary ratusz, gdzie dookoła bryka stado owiec. Przez bramę mariacką idę do kiosku, żeby kupić znaczki, ale stara Polka trzaska mi drzwiami w twarz, kiedy mówię po niemiecku. Idę dalej do nowego ratusza i przez różne boczne uliczki do koszar. Tutaj wszystko się zatrzymało. Z okien dobiegają odgłosy polskiego wojska. Z bramy koszar wyjeżdża samochód, a za nim piechota. Nagle znajduję się w samym środku tego wszystkiego, mam okazję dobrze przyjrzeć się mundurom i broni.
    Niezniszczonymi ulicami idę teraz w kierunku cukrowni, a stamtąd do parku miejskiego, który wbrew moim oczekiwaniom jest bardzo dobrze utrzymany. Tam od razu rozpoznaję fontannę, do której kiedyś, jako mały chłopiec, włożyłem raka, którego złowiłem w rzece młyńskiej.
    Na boisku sportowym odbywa się wyścig motocyklowy. Idę dalej wzdłuż Nogatu do sosnowego zagajnika. Tu jest jeszcze pomnik sprzed lat, a z jednej strony widać jeszcze napisy po niemiecku "Kreis Marienburg" (Powiat Malborski) i "Marienwerder" (Kwidzyn). Tablica jest jednak zniszczona.

Na terenie starego miasta w Malborku

Wspominany stadion przy ul. Parkowej
  Czas leci, a ja znów wędruję do zamku i siadam przed nim na trawie w promieniach wieczornego słońca. Słońce powoli zachodzi, a ulica zaczyna ożywać.
   Czując głód, wchodzę do hotelu, Nordischer Hof (późniejszy Hotel Zbyszko). Szybko nawiązuję rozmowę z niemieckim kelnerem, który serwuje mi jedno z pięciu dań, jakie tu mają. Jest jednym z tych, którzy nie mogą się wyrwać z Polski. Para Polaków słucha i zaprasza mnie na butelkę wódki, do której podają rybę z cebulą. Jestem "podekscytowany!" Opowiadam Polakom o "złotym Zachodzie" i o Niemczech Zachodnich. Nie zauważam tu nienawiści, raczej poczucie krzywdy i smutek z powodu własnego losu. Jak wszyscy Polacy, podajemy sobie prawą rękę. Chętnie przyjęliby stu Niemców zamiast jednego Rosjanina do kraju, którym teraz zarządzają.

Hotel Nordisher Hof - późniejszy Hotel Zbyszko przy ul. Kościuszki
    Po ciemku idę na dworzec, mijając jeszcze raz nasz dom. W niektórych pokojach palą się światła, a ja jak włamywacz lub alpinista wspinam się na drzewa i płoty, zaglądam w okna antresoli, by w każdym pokoju wyszperać coś, co znam jeszcze z czasów dzieciństwa. Oczywiście nasze meble są nadal w pokojach, nawet w damskiej toalecie wiszą nasze zdjęcia. Nawet sale lekarskie są wciąż w tym samym miejscu. 
    W momencie, gdy zauważam, że nasza szafka kuchenna jest nadal na swoim starym miejscu, brama ogrodowa i ogrodzenie rozbijają się pode mną z wielkim rykiem. Nie wytrzymały moich ćwiczeń wspinaczkowych. Ale teraz nogi w troki i do pociągu! Wracam nim bez przeszkód przez ciemny Żuławy do Gdańska.
    W międzyczasie wylądowałem w Bawarii na krótki urlop z moimi rodzicami. Po tym wszystkim, co przeżyłem, myślę o rzeczach, które nigdy wcześniej nie przyszłyby mi do głowy. Ileż wartości zostało po prostu ukradzionych narodowi niemieckiemu! Wszystkim, którzy w to wątpią, chciałbym powiedzieć: Jedźcie tam, popatrzcie na naszą ojczyznę, ona wciąż tam jest, czeka na swoich właścicieli i spadkobierców!
    Co młodzież wie jeszcze o ojczyźnie? Mógłbym sobie wyobrazić, że istnieje możliwość wymiany młodzieży, takiej jak ta, którą mamy już z Anglią, Francją i Ameryką, pewnego dnia również z Polską i terytoriami przez nią zarządzanymi. To również przyczyniłoby się do międzynarodowego zrozumienia. Młodym Polakom pokazalibyśmy nasz sposób życia, a przede wszystkim nasza wypędzona młodzież mogłaby poznać starą ojczyznę, zanim wymrze starsze pokolenie. Wtedy ci młodzi ludzie również nie spoczną, dopóki ta wielka niesprawiedliwość nie zostanie naprawiona. Niewiedza i zapomnienie oznaczają rezygnację z prawa.
    Teraz moja służba zaczyna się od nowa. Wypływam w wielką podróż przez oceany na inne kontynenty. Poznam wiele rzeczy, inne narody i kraje oraz różnego rodzaju widoki. O niektórych z nich jeszcze nie raz zapomnę. Nigdy nie zapomnę tego dnia w Malborku!
  Moje doświadczenie może być przypomnieniem dla młodzieży. Nikt nie może spocząć, dopóki słowo, które napisałem na murach zamku, nie stanie się znowu rzeczywistością: "Malbork jest niemiecki!"

Jak widać buta niemiecka nie zelżała pomimo przegranej wojny i ujawnieniu okrucieństw jakich dopuścili się na wschodnich narodach. Roszczeniowość i pycha niemiecka pozostaje obecna po dziś dzień w wielu kręgach pomimo oficjalnej doktryny "pojednania"... 

Więcej zdjęć z zniszczonego wojną Malborka pod tym linkiem.

Komentarze